Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i Desnoyers, sami nie wiedząc jak się to stało, zaczęli wymachiwać kapeluszami, taczając się z miejsca na miejsce, jak gdyby tańczyli święty taniec śmierci, jęli wykrzykiwać przez zaschnięte od cierpkich wyziewów prochu gardło: Niech żyje Francja! Niech żyje Francja!
Automobil jechał cały wieczór, zatrzymując się kilkakrotnie na drogach, zapchanych wozami i ludźmi. Mijali nieuprawione pola, na których sterczały szkielety sadyb i wioski spalone, będące tylko szeregiem czarnych zgliszcz.
— Teraz kolej na ciebie — rzekł senator do Desnoyersa. — Jedziemy odwiedzić twojego syna.
Już pod noc skrzyżowali się z licznymi oddziałami piechoty, składającymi się z żołnierzy o długich brodach i błękitnych mundurach, spłukanych przez deszcze. Wracali z okopów, niosąc na tornistrach łopaty, motyki i inne narzędzia do kopania, które nabrały doniosłości broni. Szli ochlapani błotem od stóp do głów. Wszyscy wydawali się starzy w pełni młodości. Radość ich z powrotu do obozów po tygodniu okopów zaludniała ciszę wieczorną śpiewem, któremu towarzyszyło głuche stukanie nabijanego gwoździami obuwia. W fijołkowym zmierzchu, męski ten chór szedł przy dźwiękach hardych strof Marsyljanki lub bohaterskich zapewnień Pieśni Pożegnania.
— To żołnierze Rewolucji — mówił z uniesieniem senator — Francja wróciła do 1792 roku.
Noc spędzili w na wpół zburzonem miasteczku, gdzie znajdowała się komendantura jednej dywizji.