Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego matki zatarły się pod tą męzką maską. Senator spostrzegł z dumą, że teraz przypominał jego. Po pierwszych powitaniach René skwapliwie zwrócił się do Desnoyersa. Wszak to był ojciec Cziczi! I jął rozpytywać o wszystko, co się jej tyczyło, pomimo częstych listów, jakimi go zasypywała.
Tymczasem senator, powściągnąwszy wzruszenie, wystąpił z przemową do syna. Pozdrawiał w nim żołnierza. noszącego świetne nazwisko rodu, co nastręczyło zacnemu dygnitarzowi sposobność do powiadomienia obecnych wojskowych, z jakiego to rodu się wywodził.
— Spełnij twoją powinność, synu mój, przodkowie twoi mają wojenne tradycje. Przypomnij sobie naszego przodka, Komisarz Konwencji, który okrył się chwałą w obronie Moguncji.
Rozmawiając, okrążyli kraniec lasku, by umieścić się za armatami.
Tu huk był mniej gwałtowny. Z wielkich dział, po każdym wystrzale unosiła się chmurka dymu, jak z fajki. Sierżanci, dyktowali cyfry, jakich im udzielał po cichu, inny artylerzysta, stojący ze słuchawką telefonu przy uchu. Obsługa uwijała się w milczeniu dokoła działa. Przycisnęli jakieś kółko i potwór podniósł swą popielatą paszczę i poruszył nią w prawo i w lewo z wyrazem inteligentnym i zwinnością trąby słonia. U stóp najbliższego działa, wyprostowany ze strzelniczym przyrządem w rękach, stał artylerzysta o nieruchomej twarzy. Musiał być głuchy. Dla niego życie by-