Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jakiś stary komendant wyszedł na ich spotkanie. Desnoyers'owi wydało się, że widzi szefa jakiegoś „rejonu“ w wielkich magazynach paryskich. Obejście jego było nad wyraz ugrzecznione; słodki głos zdawał się przepraszać za każdem słowem, jak gdyby zwracał się do klijentek, przedstawiając im ostatnie nowości. Ale to wrażenie trwało krótką chwilę. Ten siwowłosy żołnierz w okularach krótkowidza, zachowujący w pełni wojny ruchy dyrektora fabryki, przyjmującego klijentów, miał obie ręce obandażowane powyżej łokci. Pocisk zranił mu je dotkliwie; lecz on mimo to pozostał na stanowisku.
— O! do licha! — pomyślał don Marceli — zdaje się taki słodziutki, uprzejmiutki jegomość, a to z cicha pęk!
Weszli do komendantury, obszernej izby, oświetlonej poziomem oknem, mającem cztery metry szerokości, a Wysokiem na półtorej dłoni. Wyglądało to jak otwarty pasek w żaluzji. Stał pod niem stół sosnowy, zarzucony papierami, i kilka stołków. Zająwszy jedno z tych miejsc obejmowało się wzrokiem całą równinę. W ścianach były aparaty elektryczne, tuby i mnóstwo telefonów.
Komendant porządkował papiery i wskazywał stołki z taką uprzejmością, jak gdyby się znajdował w salonie.
— Proszę tutaj, panie senatorze.
Desnoyers usiadł skromnie obok niego. Komendant wyglądał jak dyrektor teatru, szykujący się pokazać coś nadzwyczajnego. Rozłożył na stole olbrzymi pa-