Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przodem szło dwóch kapitanów, służących im za przewodników.
Znajdowali się na górze, zajętej przez artylerję francuską. Szli ku szczytom, gdzie kryły się armaty i armaty, tworzące linję długości kilku kilometrów. Artylerzyści niemieccy byli sprawcami tego zniszczenia, na jakie patrzyli. Pocisk zrównał z ziemią las. Okrągłe kałuże były to leje, jakie pootwierały germańskie „marmity“ w gruncie wapiennym i nieprzemakalnym, przechowującym w sobie zacieki deszczowe.
Wysiedli z automobilu u stóp góry. Jeden z oficerów, stary artylerzysta, wytłumaczył im tę nieostrożność. Znajdowali się naprost pozycji nieprzyjacielskich, automobil mógł ściągnąć ich uwagę.
— Trochę męczące to wejście — mówił dalej. — Odwagi, panie senatorze! Jesteśmy już blizko.
W drodze mijali się z żołnierzami artylerji. Wielu z nich za cały wojskowy strój mieli tylko kepi. Wyglądali jak robotnicy z fabryki metalurgicznej, w płóciennych spodniach i kamizelkach. Mieli ręce gołe aż do ramienia i niektórzy, by stąpać z większą pewnością po błocie byli w drewnianych sabotach. Mobilizacja przydzieliła ich do artylerji rezerwy. Ich sierżanci byli niegdyś majstrami, wielu z oficerów inżynierami i właścicielami fabryk.
Wkrótce nowoprzybyli zetknęli się z żelaznymi mieszkańcami lasu. Gdy ci się odzywali, trzęsła się ziemia, drżało powietrze, a leśna ludzkość: kruki i zające, motyle i mrówki wszystko to uciekało w popłochu, szukając jakiejś kryjówki. Teraz te potworne gaduły