Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Znalazłszy się w mieszkaniu, chodził po niem wciąż jak nieprzytomny... To wszystko do niego należy? Ten zbytek, te wygody? On tu panem? Wracało mu poczucie własnej godności. A jednocześnie budziła się w nim pamięć wszystkich doznanych zniewag i upokorzeń! Ha! Łotry!
W dwa dni potem zadźwięczał dzwonek u drzwi wchodowych.
Jakieś odwiedziny!
Zbliżył się do niego żołnierz; mały żołnierzyk z linjowej piechoty, z kepi w ręku, bełkocąc po hiszpańsku:
— Dowiedziałem się, że... przychodzę...
Ten głos! Don Marceli wyciągnął go z ciemnego przedpokoju. prowadząc na balkon... Jakże pięknym mu się wydał! Czerwone kepi było zatłuszczone i brudne; płaszcz zbyt obszerny, połatany był i pozaszywany. Kamasze cuchnęły skórą. Nigdy syn nie wydał mu się tak wytworny i strojny, jak w tej chwili.
— Ty!... Ty!...
Pochwycił go w objęcia, płacząc jak dziecko; czując, że nogi uginają się pod nim.
Zawsze spodziewał się, że dojdą do porozumienia. To była jego krew; ten dobry nawskroś chłopiec, którego jedyną wadą była pewna krnąbrność i zawadjactwo. Przebaczył mu w tej chwili całą przeszłość, sobie przypisując znaczną część winy. Był zanadto surowym.
— Ty żołnierzem — powtarzał. — Ty bronisz mego kraju, który nie jest twoim...