Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drugą stronę. Był nieżywy; wnętrzności wychodziły mu z brzucha. Dojechał w ten sposób, a raczej koń go doniósł, kłusując wraz z innymi.
Tymczasem, jęły padać dokoła olbrzymie płaty żelaza i dymu. To artylerja niemiecka dawała ognia do utraconych pozycji. Ale atak trwał w dalszym ciągu. Przechodziły bataljony, szwadrony, baterje, wszystko w kierunku północy, zmęczone, brudne, okryte kurzem i błotem, ale rozpłomienione powodzeniem, galwanizującem ich wyczerpane siły. Armaty francuskie zaczęły grzmieć w miasteczku.
Gromady żołnierzy przebiegały zamek i przylegle zarośla. Ze zburzonych komnat, z głębi piwnic, ze spalonych stodół, stajen i obór zaczęli wychodzić ludzie zielonawo odziani w spiczastych kaskach. Wszyscy podnosili ręce w górę, dłońmi na zewnątrz: „Kamerades... kamerades, non kaput! Lękali się z trwogą nieczystego sumienia, że ich zabiją niezwłocznie. Stracili odrazu całą swą butę, widząc się zdala od oficerów i dyscypliny. Niektórzy, umiejący trochę po francusku, mówili o żonach i dzieciach, by zmiękczyć nieprzyjaciół, grożących im bagnetami. Jeden Niemiec podszedł prosto do Desnoyersa, czepiając się jego ramienia. Był to rudobrody sanitarjusz. Uderzył się w piersi i wskazał na niego. „Franzosen... wielki przyjaciel Franzosen“... i uśmiechnął się do swego opiekuna.
Wnet potem, zgoła niespodziewanie, wyszła Żorżetka z matką ze zburzonego domku. Płakały obie, widząc francuskie mundury.