Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wrócił z pełnemi rękoma. Nigdy podarunki jego nie były tak obfite. Przeczuwając odpowiednie wymagania, stary sięgnął do kieszeni, ale tamten zatrzymał go:
Nein... Nein...
Cóż znaczyła ta wspaniałomyślność? Szeroka jego gęba rozszerzyła się jeszcze bardziej w miłym uśmiechu; olbrzymie łapy spoczęły na ramionach don Marcelego. Wyglądał, jak dobry, pokorny pies, który łasi się przechodniowi, by go ze sobą zabrał.
Franzosen... Franzosen... — Nie umiał nic więcej, ale można było zgadnąć, że pragnie dać do zrozumienia, iż zawsze żywił wielką sympatję dla Francuzów. Stało się coś ważnego; pochmurne twarze tych, którzy pozostali w zamku, nagła obleśność tego chłopa w mundurze, pozwalały się tego domyślać!
W głębi parku don Marceli zobaczył żołnierzy; wielką ilość żołnierzy. Cały bataljon piechoty rozłożył się wzdłuż parkanów wraz z wozami i końmi pociągowymi. Żołnierze wiercili pikami dziury w murach lub wycinali w nich blanki. Inni klękali lub siadali w pobliżu tych otworów, zrzucając tornistry dla większej swobody ruchów. Nad polami unosiły się płachty mgły, nadając bliższym przedmiotom jakieś niepewne zarysy.
Wtem blizki jakiś huk wstrząsnął powietrzem. Desnoyers zachwiał się, sądząc, że go ktoś uderzył pięścią w piersi. Inni ludzie, w pobliżu, ani drgnęli, z obojętnością przyzwyczajenia. Był to wystrzał armatni o parę kroków od niego... Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że umieszczono dwie baterje w parku.