Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak czy inaczej — ciągnął dalej podoficer — ta wojna jest okropną. Ileż śmierci! Trzeba jej się zblizka przypatrzeć. Ja byłem w Charleroi. Zwyciężymy, wejdziemy do Paryża, jak powiadają, ale ileż naszych padnie przedtem!
I aby odżegnać te ponure myśli, zaczął rzucać kawałki chleba, płynącym majestatycznie łabędziom.
Odźwierny i jego żona snuli się teraz ciągle po moście. Widząc swego pana w dobrych stosunkach z najeźdźcami, nabrali trochę otuchy. Jej samej wydawało się rzeczą naturalną, że ci ludzie uznali wreszcie władzę don Marcelego: gospodarz jest zawsze gospodarzem. I, jak gdyby część tej władzy spłynęła na nią, wchodziła do zamku wraz z córką bez obawy, by uporządkować sypialnię pana. Zamierzały też spędzić noc w pobliżu, by nie czuł się sam pomiędzy Niemcami.
Przeniosły więc pościel i bieliznę z domku na najwyższe piętro. Odźwierny grzał drugą kąpiel dla Jego Ekscellencji. Żona jego nie mogła się uspokoić nad splondrowaniem zamku. Poszła nawet po don Marcelego, by mu to pokazać, jak gdyby on mógł coś temu przeszkodzić. Ordynansi i pisarze hrabiego kładli do kieszeni wszystko, co było łatwem do schowania. Mówili z uśmiechem, że to są pamiątki. Widziała na własne oczy samego dowódcę, jak otwierał siłą szuflady, gdzie pani chowała bieliznę i jak z najpiękniejszych sztuk i koronek zrobił spory pakiet.
— To ten, proszę pana — rzekła, pokazując przez okno na piszącego w ogrodzie Niemca.