Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakie oni sami niecili, znaczyły etapy ich pochodu przez ziemię belgijską i francuską.
Wjeżdżając do Villeblance, automobil musiał zwolnić biegu. Spalone mury waliły się na ulicę, zwęglone belki tamowały jazdę i trzeba było lawirować wśród płonących szczątków. Tu i owdzie stały jeszcze domy o powyrywanych drzwiach, złupione, ale jeszcze nietknięte przez pożar. Desnoyers widział w nich krzesła, łóżka, maszyny do szycia, żelazne kuchnie, wszystkie gospodarskie sprzęty jak się zwęglały lub topiły. W jednym dostrzegł sterczącą z pośród szczątków rękę, która zaczynała płonąć jak świeca... Nie; to było niemożliwe!... Swąd skwierczącego tłuszczu łączył się ze spalenizną drzewa i metali.
Desnoyers zamknął oczy; nie chciał patrzeć. Przez chwilę wydawało mu się, że śni. To było nie do uwierzenia, żeby takie okropności mogły się stać w ciągu zaledwie godziny. Nie przypuszczał, żeby złość ludzka mogła zmienić w tak krótkim czasie wygląd całego miasteczka.
Nagle automobil przystanął i Desnoyers spojrzał machinalnie. Tym razem trupy leżały wpoprzek ulicy; dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Może padli pod kulami pancernego samochodu, który przed najazdem przebiegał miasteczko. Trochę dalej, plecami do trupów obróceni, jakby nie wiedząc o ich obecności, kilku żołnierzy posilało się, siedząc na ziemi. Szofer krzyknął na nich, by uprzątnęli drogę. Nogami i kolbami zepchnęli trupy, ciepłe jeszcze i rzygające krwią za każdem kopnięciem. Zaledwie otwarła się wązka przestrzeń po-