Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

towarzyszył. Tak więc skończyło się z godnością i wolnością pana zamku. Teraz stanie się już tylko jakąś rzeczą w rękach tych ludzi, którzy będą mogli rozporządzać nim, według swego widzimisię. Ach! czemuż tu pozostał!... Wsiadł posłusznie do automobilu obok oficera, który wciąż trzymał rewolwer w ręku. Ludzie jego rozbiegli się po zamku i oficynach, by przeszkodzić ucieczce urojonego nieprzyjaciela. Odźwierny i jego rodzina patrzyli na Desnoyersa żałośnie... Może prowadzili go na śmierć!...
Poza parkiem otwierał się jakby nowy świat. Desnoyers'owi wydało się, że na tej krótkiej przestrzeni pomiędzy Villeblanche a zamkiem przebył tysiące tysięcy mil, spadł na jakąś czerwoną planetę, na której ludzie i mury nurzały się w dymie i blaskach pożaru. Miasteczko stało pod ciemnym baldachimem, iskrzącym się od świetlnych zygzaków. Wieża kościelna płonęła jak olbrzymia pochodnia; dach pękał, wyrzucając w górę kaskady płomieni. Odór spalenizny przesycał powietrze. Łuna pożaru bladła w niewzruszonem świetle słońca.
Po przez pola biegły z wrzaskiem i szybkością rozpaczy kobiety i dzieci. Bydło wyrwało się z zabudowań i pędziło jak szalone, wlokąc za sobą powrozy, poszarpanych uprzęży. Z boków ich buchał dym i unosił się swąd spalonej skóry. Trzoda chlewna, owce, kury, biegły również pospołu z kotami i psami. Wszystkie domowe zwierzęta wracały do stanu dzikości, uciekając od cywilizowanego człowieka. Rozległy się wystrza-