Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wysłowić; potrzebował koniecznie rozmówić się z nią ponownie. I postanowił pozostać w Lourdes.
Spędził udręczoną noc w hotelu, wsłuchując się w szum rzeki, pluskającej po kamieniach. Bezsenność chwyciła go w swe nielitościwe szpony, miażdżąc mu duszę niewysłowioną męką. Kilkakrotnie zapalał światło, ale nie mógł czytać. Patrzył bezmyślnie na rysunek tapet; na pobożne obrazy tego pokoju, który służył za schronienie bogatym pielgrzymom. Leżał nieruchomy i jedna tylko myśl krążyła mu po pustej czaszce:
„Nie zobaczę już jej więcej; czy to możliwe?“
Zasypiał na krótką chwilę i budził się z uczuciem, że jakiś okropny wstrząs wyrzuca go w powietrze. I okryty zimnym potem leżał tak, aż w pomroce pokoju zarysował się kwadrat mlecznego światła. To brzask przedzierał się przez firanki okna.
Aksamitna pieszczota dnia zamknęła mu wreszcie oczy. Obudziwszy się późno, pobiegł do ogrodów Groty. Och! te godziny drżącego i bezowocnego oczekiwania, kiedy w każdej postaci białej, prowadzącej jakiegoś rannego, zdawało mu się poznawać Margaritę!
Po południu, po drugiem śniadaniu, którego nietknięte półmiski przesuwały mu się przed oczyma, wrócił znów do ogrodu. Zobaczywszy ją wreszcie, jak szła, prowadząc ślepego oficera, doznał uczucia zniechęcenia. Wydała mu się wyższą, szczuplejszą, o wyciągniętym owalu twarzy, w której płonęły gorączkowo zapadłe, podkrążone oczy. Łatwo było odgadnąć, że i ona spędziła noc bezsenną, równie udręczoną, jak