Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

scu, gdzie poniosło klęskę. Odwrót zostawiał wolną drogę najeźdźcy. Jak daleko mieli się cofać? Oni, którzy przed dwoma tygodniami sprzeczali się po garnizonach o ten punkt w Belgji, gdzie przeciwnik otrzyma cios śmiertelny, i którędy wkroczą do Niemiec zwycięzkie wojska!
Rozczarowanie tego oficera nie zdradzało zniechęcenia. Nieokreślona, ale niezachwiana nadzieja brała górę nad zwątpieniem. Generalissimus był jedynym, który posiadał tajemnicę wydarzeń. I Desnoyers przytakiwał mu, ze ślepem uznaniem, jakiem napełniali go zawsze ci, którym zaufał, Joffre! Wódz poważny i spokojny, upora się wkońcu ze wszystkiem. Nikt nie powinien wątpić w jego szczęśliwą gwiazdę. Był z tych, do których należy zawsze ostatnie słowo.
O świcie Desnoyers wysiadł z wagonu. „Powodzenia“. I ściskał ręce tych dzielnych młodzieńców, którzy wkrótce może mieli umrzeć. Przypadkowo linja była wolną, więc pociąg mógł wyruszyć zaraz w dalszą drogę, i Don Maceli pozostał sam na stacji. W czasach normalnych szła stamtąd kolejka, przechodząc przez Villeblanche, ale teraz kursowanie jej uległo zawieszeniu z braku obsługi. Urzędników zabrano na wielkie linje, zawalone wojennymi transportami.
Napróżno, za najhojniejszą zapłatę chciał nająć konia lub chociaż wózek zaprzężony w jakiekolwiek pociągowe bydle, by odbyć dalszą drogę. Mobilizacja zabrała co było najlepszego, a inne środki lokomocji zniknęły wraz z uciekinierami. Trzeba było iść piechotą piętnaście kilometrów.