Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Co dwadzieścia cztery godzin zmniejszał się ruch pasażerski. Plakaty kolejowe obwieszczały, że nie sprzedaje się biletów do takich to a takich miejscowości Północnych, kolejno wpadających w ręce wroga. Zmniejszanie się narodowego terytorjum odbywało się z systematyczną regularnością w stosunku pięćdziesięciu kilometrów dziennie. Z zegarkiem w ręku można było oznaczyć godzinę, kiedy pierwsi ułani powitają swemi lancami ukazanie się wieży Eiffel na widnokręgu. Pociągi przychodziły przepełnione, wyrzucając z wagonów niezliczone tłumy podróżnych.
I w takich to chwilach ogólnej trwogi don Marceli zgłosił się do swego przyjaciela senatora Latour i wprawił go w osłupienie najbardziej nieoczekiwanem żądaniem. Chciał jechać natychmiast do swego zamku Villeblanche. Kiedy wszyscy uciekali w stronę Paryża, on właśnie potrzebował wybierać się w przeciwnym kierunku. Senator nie dowierzał własnym uszom.
— Czyś pan zwarjował! wykrzyknął. — Trzeba zmykać z Paryża, ale ja Panu to jednemu mówię i zatrzymaj przy sobie, bo to tajemnica. Wyjeżdżamy wszyscy lada chwila, wszyscy: Prezydent, Rząd, Dwie Izby. Osiądziemy w Bordeaux jak w 1870-ym. Nieprzyjaciel nadejdzie, to kwestja dni... może godzin. Mało wiemy z tego, co się dzieje, ale wszystkie nowiny są złe... Wojsko trzyma się dzielnie, jest dotychczas nietknięte, ale cofa się... cofa się ustępując placu. Wierzaj mi, przyjacielu; najlepiej opuścić Paryż. Gallieni będzie go bronił; ale obrona będzie ciężka i dotkliwa. Choćby nawet Paryż upadł, to przez to nie upadnie