Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 01.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w żaden sposób nie mógł porozumieć się z tymi ludźmi. Bardzo uprzejmi, z pedantyczną grzecznością i widoczną chęcią przypodobania się, ale na każdym kroku dający dowody elementarnego braku taktu i pychy. Zaprzyjaźnione z Hartrottami wysoko położone osobistości popisywały się ze swoją miłością dla Francji; pobożną miłością, jaką budzi wątłe i niedołężne dziecko, potrzebujące opieki. A tym objawom towarzyszyły zawsze nie na dobie będące wspomnienia wojny, w których Francuzi bywali zwyciężani. Wszystko to, co było Niemieckie, bądź to pomnik, bądź stacja kolei żelaznej, bądź najprostszy przedmiot domowego użytku dawało pole do przechwałek i porównań: „We Francji nie macie tego“. Don Marceli odjechał przemęczony nadmiarem opiekuńczości. Żona jego i córka nie potrafiły zgodzić się, żeby elegancja Berlińska była wyższą od Paryskiej. Cziczi ze świętokradczą zuchwałością gorszyła swe kuzynki, oświadczając, że nie może znosić oficerów wygorsetowanych, z monoklem w oku, kłaniających się pannom jak sztywne automaty i objawiających w swych nadskakiwaniach pewne poczucie wyższości.
Juljan pod kierunkiem kuzynów nudził się wściekle w cnotliwem środowisku Berlina. Najstarszego „mędrca“ nie było co brać w rachubę. Był to nieszczęśniak całkowicie zagrzebany w książkach i spoglądający protekcjonalnie na całą rodzinę. Młodsi podporucznicy lub studenci oprowadzali go z dumą po przybytkach germańskiej wesołości. Poznał nocne restauracje, naśladujące paryskie, tylko na większą ska-