Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 01.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

teść uradowany ze zwycięstwa podążył do Buenos Ayres. Dobrze było dać do poznania, że Gallijczyk Madariaga jest po dawnemu panem domu.
Z jednej z takich wycieczek wrócił w towarzystwie młodego Niemca, który według niego wszystko umiał i był do wszystkiego. Zięć za dużo miał pracy. Karl Hartrott pomagać mu będzie w rachunkach. Desnoyers zgodził się i po kilku dniach powziął rodzący się szacunek dla nowego urzędnika.
Że należeli do dwóch wrogich sobie narodów, nic to nie znaczyło. Wszędzie są dobrzy ludzie i ten Karl był podwładnym godnym uznania. Trzymał się zdaleka od równych sobie i był nieugięty i twardy względem niższych. Wszystkie jego władze zdawały się być ześrodkowane w służbie i w uwielbieniu dla zwierzchników. Ledwie Madariaga otworzył usta, już Niemiec kiwał głową potakując z góry jego słowom. Jeżeli powiedział coś dowcipnego, jego śmiech rozlegał się ze skandaliczną hałaśliwością. Względem Desnoyersa okazywał się milczącym i pilnym, pracując bez przerwy całemi godzinami. Zaledwie go ujrzał wchodzącego do pokoju, zrywał się z krzesła, wyprężony po wojskowemu. Gotów był wypełnić każde polecenie. Na własny rachunek szpiegował urzędników, donosząc o ich wadach i wykroczeniach. Ta usłużność nie wprawiała w zachwyt jego bezpośredniego zwierzchnika, ale przyjmował ją jako dowód życzliwości dla zarządu.
Stary hodowca wychwalał przy każdej sposobności swój nabytek i żądał, by zięć dzielił jego zachwyty.