Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 01.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodźmy stąd — ciągnęła dalej. — Gdyby nas zobaczono razem!... Wyobraź sobie, jakieby stąd powstały plotki... I właśnie teraz, kiedy ludzie trochę o nas zapomnieli.
Desnoyers sprzeciwił się temu. Iść? gdzie? Paryż był mały dla nich z winy Margarity, która nie chciała udać się do tego jedynego miejsca, gdzie nie mogli być narażeni na żadne niespodzianki. W innym ogrodzie, w restauracji, w kawiarni, wszędzie zgoła groziło im to samo niebezpieczeństwo spotkania znajomych. Ona zaś godziła się tylko na schadzki w miejscach publicznych, a jednocześnie lękała się ludzkiej ciekawości. Ach, gdyby Margarita chciała pójść do jego pracowni, przybytku tylu słodkich wspomnień.
— Nie; do ciebie nie — odpowiedziała z pośpiechem. — Nie mogę zapomnieć ostatniego dnia, kiedy tam byłam.
Ale Juljan nalegał, odgadując w tem stanowczem zaprzeczeniu początek wahania. Gdzież byłoby im lepiej? A zresztą, czyż nie mieli się pobrać, jak będzie można najprędzej?
— Mówię ci, że nie —- powtórzyła. — Kto wie, czy mój mąż mnie nie śledzi? Jakżeby to utrudniło mi rozwód, gdyby nas przyłapano u ciebie.
Ale teraz on zaczął wychwalać męża, dowodząc, że takie śledzenie jej było niezgodne z jego charakterem. Inżynier myślał tylko o tem, by rozpocząć życie na nowo.
— Nie; rozstańmy się tu lepiej — ponowiła ona. Jutro się zobaczymy. Wyszukasz inne, spokojniejsze