Strona:Hordubal.pdf/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Manya zachłystuje się. Jest mu wstyd, że ma być pośmiewiskiem całej wsi. Wolałby uciec stąd, czy co...
Hordubal wychodzi z obory i ruchami gwałtownymi drze jakiś papier. Drze go na kawałki coraz mniejsze i mniejsze, spogląda ma Manyę i rzuca mu strzępki papieru w twarz. —
— Więc już nie jesteś narzeczonym. Możesz powiedzieć staremu, że umowę podarłem. — Ramię Hordubala w białej koszuli podnosi się w górę i wskazuje: — A tam oto jest furtka. Ruszaj!
Manya oddycha szybko, oczy zwężają mu się jak ziarna kminu. — Nie pójdę stąd, gospodarzu.
— Pójdziesz! A gdybyś jeszcze raz wrócił, mam strzelbę.
Szczepan sinieje. — A jeśli jednak nie pójdę?
Hordubal mierzy piersią w niego. Manya ustępuje.
— Uważajcie no! — syczy.
— Nie pójdziesz?
— Dopóki nie każe mi gaździna — nie!
Hordubal warknął nagle i wali Manyę kolanem w brzuch. Manya skręca się z bólu i wtedy twarda ręka chwyta go za kołnierz, druga za portki. Szczepan leci w górę, a potem przez płot opada w pokrzywy.
— Tak — dyszy Hordubal. — Skoro nie chciałeś wyjść przez furtkę, to przez płot! — I ciężkimi wolnymi krokami idzie precz, gładząc sobie potylicę. Takie dziwne gorąco w karku...
Za płotem sąsiada ktoś krótko zachichotał.

XX

Polana, juścić, zamknięta w komorze i siedzi tak cicho, jakby już nie żyła.
Hordubal zaraz z rana zaprzęga do wozu trzylatka i ciężkiego wałacha. Niedobrana para: ogierek zadziera łeb do góry, wałach kiwa głową jakoś poważnie. Dziwna para.