Strona:Hordubal.pdf/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
I

— Juraja Hordubala zabili!
Starosta Gerycz pośpiesznie zarzuca gunię na plecy. — Leć, chłopcze, po żandarmów! — rozkazuje szybko. — Żeby przyszli do Hordubalów.
Po podwórku zagrody Hordubala biega Polana i załamuje ręce. — Ach mój Boże, mój Boże! — biada. — Kto to mógł zrobić! Zabili gazdę, zabili!
Przerażona Hafia siedzi w kącie, przy płotach stoją zdrętwiałe sąsiadki, gromadka mężczyzn tłoczy się koło furtki. Starosta idzie prosto do Polany i kładzie jej rękę na ramieniu. — Przestańcie, gaździno. A co mu się stało? Gdzie ma ranę?
Polana zadrżała: — Ja nie-nie-nie wiem, ja tam nie byłam, nie mogłam...
Starosta przygląda jej się uważnie. Była blada i twarda jakaś. Zmuszała się po prostu, żeby tak biegać po podwórku i biadać.
— Więc kto go widział?
Polana zaciska usta, ale w tej chwili nadchodzą żandarmi i zamykają furtkę ludziom przed nosem. Przybywa stary otyły Gelnaj z kołnierzem rozpiętym i bez karabinu, i Biegl, nowy żandarm, błyszczący nowizną i gorliwością.
— Gdzie jest? — pyta Gelnaj półgłosem. Polana wskazuje ku izbie i zawodzi.
Hordubal Amerykanin leży na łóżku, jakby spał. Gelnay zdjął kask i ociera pot z czoła, żeby zatuszować wzruszenie. Gerycz sterczy zasępiony we drzwiach. Tylko Biegl