Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   269   —

Wczoraj zerwała się, zapomniawszy o reumatyzmach i osłabionym mięśniu sercowym, kładła pana do łóżka, czekała na mój przyjazd, była przy opatrunku — i dopiero, gdy dowiedziała się, że panu nic nie grozi — od razu: bah! Trzeba ją było położyć do łóżka. Z naszemi kobietami tak zawsze. To muchy nie kobiety! Ale matce nic. Zwykła reakcja po chwilowem napięciu nerwów. Gdy przyszła do siebie, kazałem jej leżeć i nie pokazywać się tu pod karą śmierci dla... pana. Tem jednem ją wstrzymałem. Inaczej tkwiłaby tu przez całą noc. Teraz pilnują jej pańskie filigranowe kuzynki, które także omal nie poprzewracały koziołków. Miałbym czworo pacyentów w jednym domu. To żniwo — co?! Na szczęście znalazła się przynajmniej jedna dusza z innymi nerwami, która nie zemdlała poetycznie. Ha!
— Ależ gada! — pomyślał Krzycki.
Lecz doktór począł spoglądać z wielkim uznaniem na pannę Anney i mówił dalej:
— Rulle Britannia! Aż miło patrzeć, jak mi Bóg miły! Co za zdrowie, co za nerwy! Przesiedziała od północy do rana — i nic! Jakby świeżo strząsnęła z siebie rosę! Powtarzam jeszcze raz: aż miło patrzeć! — i idę do stołowego