Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   112   —

— A kto tam?
— To my — odpowiedział nieznany niewieści głos.
— Mianowicie, kto?
— Służąca pani Otockiej i panny Anney.
Młody człowiek przypomniał sobie dziewczynę, której czarna główka zasłaniała mu w czasie majowego nabożeństwa rozświetlone głosy Angielki.
— Aha! — rzekł. — Nie boją się to panienki chodzić w takich ciemnościach? Jeszcze którą wilkołak porwie.
— Nie bojemy się — odpowiedział ten sam głos.
— A może ja jestem wilkołak!
— Wilkołak tak nie wygląda.
Rozpoczęły się śmiechy dwóch dziewczyn, ale obie cofnęły się nieco i w tej samej chwili jasny promień księżyca, który przedarł się przez liście, oświecił białe czoło, czarne brwi i połyskujące zielonawo białka oczu jednej z nich.
Krzycki, któremu pochlebiły słowa, że wilkołak tak nie wygląda, popatrzył w te oczy i rzekł:
— Dobranoc!
— Dobranoc!