Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marek wstał i ucałował jego dłoń, a biskup zrobił mu krzyż nad głową.
— Dąbrowski, to mój brygadjer, z czasów gdym dowodził dywizją wielkopolską — ozwał się stary jenerał Byszewski. — Ceniłem go jako służbistę i jedynego, można rzec, między Polakami uczonego oficera. Strategik z niego przytem pełny pomysłów. On to w dziewięćdziesiątym trzecim roku obmyślił plan, bym cofnął się do Warszawy, połączył się z warszawską załogą i uderzył na Prusaków Mollendorfa. Ha! gdyby Gorzeński nie był rozgłosił rzeczy przed czasem i gdyby król przesłał mi stanowczy rozkaz, nie stałoby się może to, co się stało. Ja byłem gotów, Bóg widzi! ale bez rozkazu nie mogłem. Potem było za późno, bo Igelström wzmocnił załogę moskiewską... Nie moja wina! nie moja!
Stary jenerał mówił takim głosem, jakby się usprawiedliwiał przed tymi, którzy go słuchali, albo przed własnem sumieniem. Czuł jednak, że, gdyby nie jego wahanie się w dziewięćdziesiątym trzecim i nie oglądanie się na rozkazy zniedołężniałego Stanisława Augusta, Prusacy nie panowaliby w tej chwili w Warszawie, a król nie umierałby może jako wygnaniec w Petersburgu.
— Jeden też Dąbrowski nie stracił wówczas głowy — ozwał się Chadzkiewicz — i wraz potem poddał Wodzickiemu myśl, by nasze wojsko przebiło się do Francji. Ale najbardziej odznaczył się za ostatniej insurekcji. On to, nikt inny, pobił Prusaków pod Warszawą, a później wziął do niewoli całą dywizję okrutnika Sekulego. Suworów straszył