Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poczęła się zmieniać jakby w dźwięczne imię, jakby tylko w pełne melancholji wspomnienie dziewiczej piękności, jakby w coś, co raczej było, niż jest. A teraz miał ją znów zobaczyć w cielesnej postaci, dotknąć jej ręki, słuchać jej słów, zapamiętać ją i pożegnać na wieki. Wobec tego ogarnęło go rozczulenie, chociaż sam nie wiedział nad kim i nad czem się rozczula.
Panie nie ukazywały się dość długo, więc tymczasem chodził po bawialni i, chcąc ją sobie wbić w pamięć, spoglądał to na bladoniebieskie meble z powszywanemi naukos gobelinowemi pasami, to na oszkloną „etażerkę“, pełną saskich figurynek, to na szpinet, to na złocony zegar, przedstawiający Dianę, ciągniętą przez jelenie, to na migotliwe kryształy w żyrandolu. Salon był umeblowany dość wspaniale, ale Marek wiedział, że to jest pozostałość lepszej przeszłości i że pod tym zbytkiem kryje się ruina, że starostwo pani Sokołowskiej zabrał rząd pruski i że panna Klarybella, córka jeszcze bardziej zrujnowanych rodziców, biedniejszą jest naprawdę od Anusi Plichcianki. Mówił o tem Markowi stary szambelan i Kajetan.
Nakoniec drzwi się otworzyły i weszła panna Klarybella. Markowi wydała się w pierwszej chwili jakby starsza i mniej ładna, albowiem przedwiosenne powietrze opryszczyło jej czoło, a bielidło nie zdołało pokryć pryszczów należycie. Jednakże zadrgało w nim serce, gdy, pochyliwszy głowę, wyczuł ustami ciepło jej ręki. Podniósł też następnie na nią oczy ze szczerem wzruszeniem, ale nie po-