Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zmachałeś się Józefie, co?
— Dosyć. I głodny jestem, jak wilk — odpowiedział poufale Parys.
— Umizgnij się do kucharza kardynała. Znajdzie on zawsze jaki pełny rondel.
— A ty już po kolacji?
— Tak. Przedstaw mi rodaków i zmykaj.
Marek, nie mając pojęcia o dyscyplinie wojskowej, nie mógł przez chwilę ochłonąć ze zdziwienia, że ci sami ludzie, którzy przed chwilą zachowywali się jak podwładny i zwierzchnik, rozmawiają teraz jak koledzy i przyjaciele. Ale tymczasem kapitan Parys, wymieniwszy ich nazwiska, pożegnał się i poszedł do siebie na wieczerzę i wypoczynek. Białowiejski zabrał Marka i Stanisława do kwatery głównodowodzącego. Godzina nie była jeszcze późna i jenerałowie wrócili dopiero co od kardynała, który rad gawędził z nimi wieczorami. Podczas gdy szef powtarzał wodzom raport kapitana Parysa, Marek mógł się im dobrze przypatrzyć, ale tak był wzruszony i zmieszany ich widokiem, że ćmiło mu się w oczach. Miał poczucie, że dotychczasowe jego życie było jeno marną nicością, niewartą jednej myśli, ani żadnego wspomnienia — i że teraz dopiero zaczyna się nowa ogromna epoka, w której na początek otwierają się przed nim podwoje historji i zarazem epopei. Poniekąd było to prawdą, albowiem chłopiec stanął istotnie po raz pierwszy w życiu przed postaciami, należącemi do historji. Ogarniało go coraz większe wzruszenie. Buonaparte był dla niego dotychczas tylko echem i przedstawiał mu się,