Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiła pani Emilia. — Nas czekają, a ty musisz być naczczo. Dobrze? prawda?
— Jesteście pewno zmęczone, jechałyście całą noc.
— I spałyśmy od granicy, jak zabite, a zbudziwszy się, miałyśmy czas ubrać się i umyć. W każdym razie musimy wypić herbatę, więc nam nic nie przeszkodzisz.
— Zatem dobrze. Z największą radością.
Lecz Litka poczęła ciągnąć za suknię matki.
— Mamusiu, a pan Stach?
— Ale naturalnie, że i pan Stach także. On myślał o wszystkiem, dzięki jemu znajdziemy wszystko przygotowane, więc musi z nami jechać.
— Musi! musi! — zawołała Litka, zwracając się ku niemu.
A on począł się przekamarzać:
— Otóż nie musi, ale chce.
I po chwili wszyscy czworo siedzieli w powozie. Połaniecki był w wybornym humorze, mając naprzeciw Marynię, a przy sobie małą Litkę. Zdawało mu się, że jasność poranku wchodzi w niego i że zaczynają się dla niego lepsze dni. Czuł, że odtąd będzie należał do małego kółka istot, związanych z sobą życiem towarzyskiem i przyjaźnią, w tem zaś kółku będzie i Marynia. Oto już teraz siedziała naprzeciw niego, blizka jego oczu, i blizka przyjaźnią, jaką oboje czuli dla pani Emilii i Litki.
Tymczasem wszyscy czworo rozmawiali wesoło.
— Co się stało, Emilko — pytała Marynia — żeś przyjechała wcześniej?
— Litka tak codzień prosiła, żeby wracać!
— Nie lubisz zagranicy? — pytał Połaniecki.