Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I stary tupał nogami, śmiał się, szlochał, nakoniec chwycił Rzędziana za łeb, przycisnął do piersi i począł tak całować, że pachołek do reszty stracił głowę.
— Niechno jegomość da pokój... bo się zatknę! Jużci że ona żyje... Da Bóg, razem po nią ruszymy... Jegomość, no, jegomość!
— Puść go waszmość, niech opowiada, bo jeszcze nic nie rozumiemy — rzekł Wołodyjowski.
— Mów, mów! — wołał Zagłoba.
— Opowiadaj od początku, brateńku — rzekł pan Longinus, na którego wąsach osiadła także gęsta rosa.
— Pozwólcie, waszmościowie, niech się wysapię — rzekł Rzędzian — i okno przymknę, bo te juchy słowiki tak się drą w krzakach, że i do słowa przyjść nie można.
— Miodu! — krzyknął na czeladnika Wołodyjowski.
Rzędzian zamknął okno ze zwykłą sobie powolnością, następnie zwrócił się do obecnych i rzekł:
— Waszmościowie mi też usiąść pozwolą, bom się utrudził!
— Siadaj! — rzekł Wołodyjowski, nalewając mu z przyniesionego przez czeladnika gąsiora — pij z nami, boś na to swoją nowiną zasłużył, byleś gadał jak najprędzej.
— Dobry miód! — odpowiedział pachołek, podnosząc szklankę pod światło.
— A bodaj cię usiekli! będzieszże ty gadał? — huknął Zagłoba.
— A jegomość to się zaraz gniewa! Jużci będę gadał, kiedy waszmościowie chcecie, bo waszmościom rozkazywać, a mnie słuchać, od tegom sługa. Ale już