Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ta wzmianka o Simpsonie zadrasnęła mnie nagle, jak ukąszenie węża.
— Henry jest mulnikiem — odpowiedziałem sucho — i powinien wozów pilnować.
Ale Liljan, zajęta przebiegiem własnych myśli, nie dostrzegła zmiany w moim głosie i mówiła dalej jakgdyby sama do siebie:
— On ma poczciwe serce, i całe życie będę mu wdzięczną.
— Miss! — przerwałem wtedy, ukłuty do najwyższego stopnia — możesz mu nawet oddać rękę; dziwię się jednak, że mnie wybierasz na powiernika swych uczuć.
Gdym to rzekł, spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale nie odrzekła nic, i szliśmy obok siebie w przykrem milczeniu. Nie wiedziałem, co do niej mówić, a serce moje było pełne goryczy i gniewu na nią i na siebie samego. Czułem się poprostu upokorzony tą zazdrością względem Simpsona, a jednak nie mogłem się jej obronić. Położenie to tak mi się wydało nieznośne, że nagle rzekłem do Liljan krótko i sucho:
— Dobranoc, miss!
— Dobranoc! — odpowiedziała cicho, odwracając przytem głowę, aby ukryć dwie łzy, spływające jej po policzkach.
Siadłem na koń i ruszyłem powtórnie w stronę, skąd dochodził mnie łoskot siekier, i gdzie między innymi Henry Simpson rąbał także drzewo bawełniane. Ale po chwili zdjął mnie jakiś żal niezmierny, bo mi się zdawało, że te dwie łzy upadły mi na