Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przeciw udziałowi pana Jacka w tych przenosinach, ale ów rzekł im:
— A gdybyście waćpanowie mnie usiekli, zali zostawilibyście mnie bez pomocy? Toć to szlachecka usługa, której nie godzi się nie oddać, ani też nie przyjąć.
Więc umilkli, bo ich nieco ujął temi słowy — i po chwili legli wygodnie w obszernych drabkach na słomie, gdzie zaraz uczyniło im się cieplej.
— Dokąd jechać? — zapytał chłop.
— Czekaj. Weźmiesz jeszcze jednego — odpowiedział Cypryanowicz.
I zwróciwszy się do Jacka:
— No! mości panie! — rzekł — czas i nam.
Lecz Taczewski spojrzał na niego niemal przyjaznym wzrokiem.
— Ej! lepiej nam się zaniechać. I tamto Bóg wie, dlaczego się przygodziło, a waćpan stanąłeś przy mnie, gdy ci ichmościowie kupą na mnie natarli. Po co my się mamy bić?
— Będziemy i musimy — odparł zimno Cypryanowicz. Waćpan mi hańbę zadałeś, a gdybyś i nie zadał, to teraz idzie o moją reputacyę — rozumiesz? Choćbym miał gardło dać, choćby to miała być ostatnia moja godzina — musimy się bić!
— Ha! niechże i tak będzie, ale to przeciw mojej woli! — odpowiedział Jacek.
I poczęli się ścinać. Cypryanowicz, lubo mniej silny od Bukojemskich, był jednakże od nich bieglejszy. Znać było, że uczyli go lepsi mistrze, i że praktykował nietylko po jarmarkach i zajazdach. Nacierał roztropniej, a odbijał ściślej i umiejętniej. Taczewski, w którego sercu nie było już żadnej zawziętości i który wolałby był poprzestać na nauce danej panom Bukojemskim, począł go chwalić.