Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cy i ciszy, że naprawdę doznaje się tylko rozmaitych poczuć, bo myśl onieśmielona wydaje się sama sobie tak marną, jak marnym jest człowiek wobec tych olbrzymów.
Z rozmyślań budzi nas dopiero, dochodzące z oddali i mroku, jękliwe skomlenie szakala. Jest tu ich jakoby dużo i Anglicy, zamieszkujący Mena, zasadzają się na nie często, wśród samych Piramid, w czasie księżycowych nocy. Schodzimy wreszcie, by zbliżyć się do Sfinksa, bo przez chmury widać, że księżyc wzniesie się wkrótce nad ich pas i wyjrzy na czyste niebo.
Mijamy gromadkę pomniejszych Piramid. Są one grobowcami tych Faraonów, którzy, panując przez krótkie lata, nie zdołali sobie wznieść równie olbrzymich mauzoleów, jak Cheops, Cefren i Menkera. Z tych mniejszych wybierano przez całe wieki kamienie, skutkiem czego zostały zrujnowane prawie doszczętnie i zwłaszcza po nocy wyglądają, jak bezkształtne masy gruzu.
Wszędy rozrzucone kamienie — większe i mniejsze; grunt pokryty rumowiskiem, doły powybijane w piasku; wszędy ślady spustoszenia; droga niepewna i żmudna. Ale oto na tle nocnego nieba zarysowywa się coś przed nami, jakby olbrzymia ciemna plama — to Sfinks.