Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dowiemy, że nasz kapelan przybędzie do naszego domu zebrań, bo wszyscy zrozumieją, że nareszcie osiągnęliśmy to, czego zdawna pożądały serca nasze. Oto wszystko, co chciałem wyrazić w paru, niedołężnych słowach i proszę, by pan pastor nie gniewał się za szczerość, gdyż zaręczam, że miałem jak najlepszy zamiar.
Emanuel milczał przez cały czas. Doznawał dziwnego oszołomienia, słuchając tkacza, i nie wiedział już, co o tem wszystkiem sądzić. Czyżby człowiek ten, o którym się tyle nasłuchał złego, mógł być mu życzliwym? Czyż dalej byli z nim w porozumieniu Anders Jörgen i jego córka? Tak się jakoś wydawało. Pochwycił przypadkowo rozciekawione, pełne oczekiwania spojrzenie, jakie mu z ponad roboty, w tej właśnie chwili rzuciła dziewczyna. Było to, jakby chciała wzrokiem skraść mu odpowiedź z ust.
Uczuł strach, ze straci panowanie nad sobą wobec tych obcych ludzi, czekających na decydujące słowo, dlatego wstał i zaczął się żegnać. Wybąknąwszy słów kilka dla usprawiedliwienia się brakiem czasu, ujął kapelusz i parasol. Milczeli wszyscy podczas gdy chodził od jednego do drugiego, podając rękę, a gdy wyszedł z domu, nie towarzyszył mu nikt.

Od kiedy dorósł, Emanuel rzadko jeno słyszał, by ktoś wspomniał o matce jego. Wiedział o niej wogóle tyle jeno, co sam zapamiętał. Jeszcze za czasów kiedy żyła, odczuwał, że w młodości matki coś musiało zajść, co rodzina stara się ukryć wszelkim sposobem. Domyślał się jeno niejasno, co to być mogło. Przyjaciele jego młodzieńczych