Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pozwoli pan pastor, że powiem, co mamy na sercu! — ciągnął dalej tkacz, a oczy jego czuwały ciągle nad młodym księdzem — Musi pan pastor wysłuchać szczerych słów. Oto nie ziściło się wcale to, czegośmy oczekiwali... a zdaje mi się, że pan pastor sam to zauważyć musiał. Weźmy naprzykład kazania pańskie... no, no, proszę się tylko nie gniewać! — przerwał sobie sam z udaną trwożliwością, bowiem dostrzegł przelotne drgnienie twarzy kapelana — Cieszy nas mocno, wyznaję, mnie i gromadę, że pan pastor przemawia do nas, jak zresztą niektórzy inni, niby do poczciwego bydełka. Zauważyliśmy, że kazania pańskie są doskonale obmyślane, piękne, poetyczne i, jak to mówią, należycie przypieprzone. Ale pozatem zawierają jeno to, cośmy już niezliczone razy słyszeli. O czemże to mówią zawsze pastorowie do nas, chłopów? Każą nam być cnotliwymi, posłusznymi, zabraniają kraść, kląć, polecają nam zwracać się do Boga z troskami, łasce jego ufać i t. d. Wszystko to jednak możemy sobie przecież doskonale sami wyliczyć na palcach. Nie staniemy się, zaprawdę, lepszymi ludźmi z tej jeno racji, że nam ktoś każdej niedzieli, jaką Bóg ześle, wybębni cały katechizm i wyśpiewa wszystkie, najpiękniejsze nawet pieśni!... Gdyby atoli człowiek jak pan, panie pastorze, zechciał nam coś powiedzieć nie o nas samych, gdyż to wiemy, zaprawdę, dużo lepiej od pana... ale o sobie, o tem jak pan pastor, przez nauki swe i wychowanie doszedł do stałych przekonań, do poglądu na chrystjanizm i sprawy ludu, taka nauka nauczyłaby czegoś nowego, nas biednych chłopków...
Tego nam właśnie trzeba. Chcemy się dowiedzieć jak żyją, w jakich warunkach i co myślą ludzie