Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chłopi, jak pan sam mówiłeś, lubują się w brudzie swych barłogów i nie posiadają niemal wyobrażenia o wyższych formach życia i szczęścia. Dowodzi to oczywiście, że bardzo mało różnią się od zwierząt, n. p. od świń, u których niewątpliwie przechowały się również wszystkie uczucia pierwotnej czystości praświństwa! Nacóż zresztą spierać się dłużej! — zawołała ze śmiechem — Widzę, że pana ukąsić musiał jakiś wściekły chałupnik i niema narazie dla pana lekarstwa. Podejmie się w swoim czasie kuracji sama rzeczywistość. Zaczekajmyż czas jakiś cierpliwie!
Roześmiała się wesoło. I w samej rzeczy, dziewczyna ta, ubrana w modną toaletę, władająca mistrzowsko swem gibkiem ciałem, od końca trzewiczka do ogromnego, florentyńskiego kapelusza, rzucającego cień koronkowy na połowę twarzy, w samej rzeczy, Ranghilda Tönnesen zdawała się zaliczać do innej zgoła ludzkiej rasy, jak ociężała niezdarna, gmerająca w ziemi, w łachmany odziana ludność, pośród której żyła. Emanuel dotknięty jej słowami chciał już odejść, ale przedtem zwrócił się raz jeszcze z pytaniem:
— Radbym wiedzieć, o co pani zamierzała przedtem spytać? Zapomniała pani, widać...
Panna Ranghilda zarumieniła się zlekka. Nie miała żadnego powodu zaczepiać kapelana, chciała jeno by z nią pomówił i pobawił ją. Ale nagle wpadła jej do głowy rzecz odpowiednia i powiedziała:
— Otóż, panie Hansted, jak panu może wiadomo, odbędzie się dziś na plebanji małe przyjęcie.
— Tak... tak... zdaje mi się, że jakiś wróbel o tem ćwierkał na dachu!