Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kapelan Hansted udał się do swego pokoju, obszernej komnaty na poddaszu, otoczonej wokół cichemi strychami. Był to świat odrębny, a mimo skośnych ścian i niewielkiego okienka wpuszczającego skąpe światło, całość miała wygląd powabny i pociągający. Stało tu biurko, sofa, staromodny, machoniowy pult do pisania, półki pełne książek, wielki fotel, na podłodze leżały małe dywaniki, a za parawanem było łóżko. Świeże miał i wonne powietrze, kapelan bowiem, wyjątek, pośród teologów, nie palił wcale. Natomiast oddawał się gorliwie hodowli kwiatów, na oknie stały liczne wazoniki, a po ramie jego pięła się wić powoju, okryta świeżemi, jasnemi listkami.
Ponad sofą, pomiędzy wielkiemi portretami Melanchtona i Lutra mieściła się mała galerja portretów rodzinnych. Widniał tu ojciec, wysoki, szczupły, wspaniały jegomość, z cylindrem w ręku, w dyplomatycznie zapiętym szczelnie surducie, ozdobionym wstążeczką orderową, oparty o rzeźbioną komodę. Obok niego wisiał mały dagerotyp matki, otoczony wianuszkiem nieśmiertelników. Obrazek przedstawiał panią Hansted w młodzieńczym wieku i tak pobladł, że jeno jak przez mgłę dostrzec było można główkę dziewczęcą, w niezwykle wysokiej fryzurze, oraz parę wielkich, jasnych, szeroko rozwartych oczu. Prócz tego był tu portret brata, porucznika gwardji, pięknego młodzieńca o wesołem obliczu, oraz siostry, małej, ptaszęcej kobieciny, niemal dziecka jeszcze, z przymrużonemi oczyma i chorobliwym potrochu uśmiechem.
Wreszcie przy biurku siedział właśnie najstarszy z potomków radcy, Emanuel, otulony w brunatny, sukienny szlafrok. Oparł policzek na dłoni i czytał list.