Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/559

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gosławi ją. Ująwszy dłoń pielęgniarki, wydał w ostatniem długiem, bolesnem tchnieniu duszę, o świcie, kiedy poza zapuszczonemi storami szpitala wstawał złoty i zwycięski dzień nowy.
Orszakowi pogrzebnemu, wijącemu się długim wężem, tętnił monotonnie basowy dzwon, o jednym jeno tonie, a jednak zdolny wyrazić wszystkie drgnienia serca ludzkiego, od najsłoneczniejszej radości godziny zaślubin, aż do bólu rozstania. Otwarto bramę cmentarną, zawrzeszczały nad wybrzeżem spłoszone mewy, jakby darzyły przyjaciela ostatniem pożegnaniem, i korowód skręcił pomiędzy stare, zniszczałe groby.
Zatrzymano się tam, gdzie leżał Anders Jörgen, zdobną w kwiaty trumnę postawiono na ziemi, a oczy wszystkich zaczęły szukać mimowoli Hansiny. Stała w szatach wdowich, trzymając za rękę Sigrid, która łkając kryła twarz w sukni matki. Hansina była zupełnie spokojna, tylko skutkiem przejść lat ostatnich postarzała się nieco i wyglądała dziwnie małą w czarnem odzieniu.
Po skończeniu hymnu przystąpił do grobu jeden z miejscowych głosicieli kar piekielnych.
Był to niski, przysadkowaty człek z czarną, gęstą brodą, krwistemi wargami i fanatycznie podejrzliwemi oczyma. Pracował gorliwie przy zasypywaniu grobu, a że nie mógł wypowiedzieć mowy, przeciągał tak zwaną „cichą modlitwę“ do nieskończoności, aż ten i ów niecierpliwszy, wdziawszy kapelusz, umykał co prędzej.
Na tem zakończono obrzęd, a orszak rozpłynął się zwolna.