Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/555

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

górnolotnie o powołaniu, misji i t. p. rzeczach. A jednak muszę powiedzieć, że uważam za skromne zadanie swoje zarówno jako kapłan, jak i człowiek, przyczyniać się po cichu do tego, by ludzi uświadamiać, by ich przywodzić do pełnej, jasnej świadomości. Coprawda, niebardzo mi się szczęści, ale trudno. Nie mogę się powstrzymać na widok człowieka, pędzącego ku zgubie. Jestem podobny trochę do niańki. Niech mi to służy za usprawiedliwienie, jeśli czasem znudzę kogoś niepowołaną i nie będącą na czasie gorliwością, której przezwyciężyć nie mogę. Ale znowu zapomniałem, że pani znużona! Słońce przytem zaszło, muszę już odejść!
Wstał z ławki.
— Musisz pan naprawdę jechać? — spytała.
— Pora na to w istocie. Powóz czeka, a zresztą nie mam nic tu do roboty. Zegnam panią, panno Tönnesen! Proszę, niech pani, zwłaszcza pani, przebaczy mi tak długi pobyt mój tutaj. Wyznaj pani, że pragnęłaś, bym jechał, gdzie pieprz rośnie. Widziałem to dobrze, mimo, że z pani chytra dyplomatka... Sądzę jednak, że się pani nie gniewa?
Uścisnęła mu w milczeniu dłoń.
— Zegnam panią! — dodał — Zobaczymy się pewnie niedługo w Kopenhadze. Czy długo tu pani jeszcze zostanie?
— Dopóki Betty nie wyjedzie. Nie mogę jej teraz opuszczać. Zresztą mnóstwo trzeba będzie załatwić spraw przed odjazdem.
— Proszę ją pozdrowić ode mnie. Szkoda, że się nie mogę pożegnać osobiście, ale i panią Betty zobaczę niedługo w stolicy. Do widzenia, do widzenia panno Tönnesen.