Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/545

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdy z przedniej ławy przed trybuną wstał Wilhelm Pram i zwrócony do zebranych zawołał:
— Czuję się powołanym zaprotestować przeciw słowom tego mówcy. Mimo, że jestem w opozycji do wielu spraw dotyczących naszego życia związkowego, to jednak, a raczej dlatego właśnie, oświadczam, że wyrazy, jakie tu padły, są niewłaściwe, a nawet nieprzyzwoite.
— Słusznie! Słusznie! — zawołała jednogłośnie cała sala, zaś przewodniczący Sejling zbladł i zaczął nerwowo szukać dzwonka.
— Sprawy poruszone przez mówcę nie stanowią tematu obrad, — ciągnął dalej Pram coraz ogniściej — i nie nasza to rzecz je roztrząsać. Przeciwnie! Za dużo zmarnowaliśmy w czasach niedawnych jeszcze sił i zdolności, pominęli zbyt wiele spraw ważnych dla rzeczy, które... koniec końcem może nawet rozstrzygnąć się nie dadzą. Uczuwamy szczere współczucie dla wydziedziczonych społeczeństwa, winniśmy czynić każdy zosobna ile może dla złagodzenia niedoli, zapobieżenia niedostatkom i załatania jakoś braków urządzeń społecznych. Atoli każde dzieło ludzkie jest niedoskonałe i nietylko bezcelową rzeczą jest, ale wprost zuchwalstwem chcieć je uczynić absolutnie dobrem. Myśl, jakoby na ziemi dało się stworzyć raj idealny, jest. to chimera, owoc uroczych marzeń, złuda...
— Marzeń... — powtórzył tkacz z chytrym uśmiechem.
— Tak, marzeń, czyli wyobrażeń bez treści, bez możności...
— Uto... utopja! — spróbował wmieszać się tkacz.
— Problem nierozwiązalny, fantazja, którą się niema co zajmować!