Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/540

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zachorował? Emanuel chory? A gdzież jest?
— Jakiś człowiek ze szkoły odprowadzał go do domu, ale podczas, gdy wstąpił do jednego z domów, by mu przynieść szklankę wody, Emanuel ruszył dalej i odtąd nie wiedziano, gdzie się obraca.
W tej chwili właśnie wędrował przez puste wzgórze, krocząc wolno z wzrokiem w ziemię wbitym. Nie uświadamiał sobie deszczu, myśli jego stanęły, duch został porażony. Nie wiedział nawet, że idzie.
Z przeżyć całego wieczoru pozostało mu jeno wspomnienie ogromnego huku, niby przeraźnego krzyku tysiąca ust, a pozatem zwidywało mu się morze płomieni, z pośród którego fal wyłaniało się oblicze Boga, otoczone białemi cherubinami, trzymającemi długie, złote trąby sądu ostatecznego, których mocarne tony wstrząsały ziemię.
Nagle stanął. Nie zachodzie mignęła błyskawica i na moment zaczernił się wyraźnie sygnał morski, odbity od jaskrawego tła chmur.
Emanuel zadrżał. Ujrzał wiszące na krzyżu tym ciało i zbolałą twarz w koronie cierniowej. Twarz ta miała jego własne rysy. Tak... tak..., pomyślał, ukrzyżowali go, przeszyli mu pierś włócznią, osmagali, a potem ukrzyżowali. Tak jest, szedł teraz oto przez krainę śmierci.
Oprzytomniała go powoli obawa ciemności. Rozejrzał się trwożnie i w świadomości jego świtać zaczęło.
— Deszcz pada! — rzekł głośno.
W tej chwili przypomniał sobie wszystko, co zaszło, usiadł na mokrych wrzosach i zapłakał jak dziecko.