Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/533

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spojrzał na nią z łagodnym wyrzutem i potrząsnął głową.
— Troszczysz się o wiele, Betty — rzekł — a jednego ci tylko potrzeba!
— Nie rozumiem cię, Emanuelu.
— Jeszcze mnie nie rozumiesz! — odparł, przesuwając dłoń litośnie po jej włosach i policzku — Ale ponieważ kochasz mnie, opowiem ci o cudownem zjawisku, jakie miałem przed chwilą.
— Zjawisku?
— Tak! Widziałem matkę. Niedawno to się stało, gdym siedział w ogrodzie. Dusza moja niespokojna była i pełna strachu. Nagle zobaczyłem świetlaną postać. Zbliżyła się, objęła za głowę i pocałowała w czoło Błogosławię cię!— powiedziała.
Betty złożyła ręce na piersiach i patrzyła nań przerażona.
— Emanuelu! krzyknęła.
— Uspokój się, siostro! Musimy być pokorni. Czemże się niepokoisz? Czyż nie czułaś nieraz w samotności, że cię otaczają duchy? Czyż nie dodaje otuchy myśl, że niebo jest tak blisko nas? Czyż to nie rozkosz wiedzieć, że co dnia nurzamy się w niewidzialnej jego wspaniałości, a uczynić nam trzeba jeden jeno, mały krok, gdy zjawi się śmierć wybawcza, otworzy więzienie ziemskie i rzuci zgrzebną odzież niewolnika w grób, na łup robakom?
Betty siedziała nieruchoma, milcząca.
— O tak, Emanuelu! — zawołała nagle w ekstazie i chwyciła jego rękę.