Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/527

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dwa dni tylko. Sądziłam zresztą, że go tu zastanę. Przed południem poszedł do uniwersytetu posłuchać odczytu i umówiliśmy się tu zejść, bowiem oświadczył, że was odwiedzi.
— Tak? Ma tu przyjść? Więc jest aż tak zuchwały. Wszakże nie zaprzeczysz, Ranghildo, że zalicza się do spiskowców. Pewna jestem nawet, że to główny aktor. On to właśnie podburzył ojca!
— Jesteś, zda mi się, na całkiem fałszywej drodze, Betty. Wczoraj rozmawialiśmy właśnie o twym bracie i doznałam wrażenia, że nietylko nie wiedział dotąd nic o kroku twej rodziny, ale go wcale nie pochwala...
— Brońże go, broń! Wszakże to twój przyjaciel i kawaler! — zawołała Betty i zaczęła chodzić po ścieżce, ciągle nienaturalnie wyprostowana z rękami pod piersią — Zawsze byłaś wrogo dla Emanuela usposobioną, ignorowałaś go, rada, by go miano za nic. Teraz złość cię bierze, bo widzisz swą omyłkę.
— Wiesz co, Betty, to śmieszne wprost, co mówisz. Zapominasz, że przed dwoma jeszcze tygodniami sama potępiałaś postępowanie brata twego. Jeśli mamy rzecz brać zasadniczo, to właśnie ty dałaś powód, że ojciec i brat Karol, czy ktoś inny zresztą może, jęli się tak ostrych środków.
— Co? Ja?... Co pleciesz?
— Sądzę, że własny twój sposób przedstawienia sprawy musiał zadecydować o postępowaniu rodziny.
— Chyba sama w to nie wierzysz, Ranghildo! Jak śmiesz twierdzić coś podobnego? Przyznaję otwarcie, że długi czas nie rozumiałam Emanuela, że nawet teraz trudno mi go często pojąć. Ale nigdy, przenigdy nie przepuszczałam, by mogło dojść do