Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/506

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż to znaczy?... Czy twoja...?
— Tak, Betty, jestem teraz na ziemi bezdomny, jak mewa na falach, nie mam żony, nie mam domu. Jestem sam z małemi dziećmi memi.
Robota zesunęła się z kolan pani Betty. Załamała dłonie i spojrzała na brata przerażona.
— I to... to... nazywasz powołaniem? — jękła.
Emanuel potwierdził skinieniem.
— Tak... czuję... że Bóg mnie teraz zawołał do siebie, kazał oddać mu się niepodzielnie. Ja zaś złożyłem życie w ręce jego.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Pani Betty pochyliła głowę i złożyła na kolanach ręce. Uzyskawszy pewność, straciła resztki sił, a również i Emanuel nie mógł dłużej panować nad sobą. Zapatrzone w dal, wielkie oczy jego napełniły się łzami, a gdy mówił, głos jego brzmiał, jak tłumiony płacz.
— Dziwi mnie to i nie dziwi wcale, gdyż wiem, od początku Bóg miał plan swój co do mnie. Nie jest to pycha. Nie miałem się nigdy za większego i lepszego od innych, chyba przeciwnie... Ale sam Chrystus powiedział: — Siła moja wielką jest w słabym! — Teraz atoli, gdy się już stało, pojąć nie mogę, że Bóg uznał mnie za godnego wyboru. Dziś rano... dziś rano... posłyszałem głos jego... wstałem z łóżka i pośród rozłogu pól stanąłem twarzą w twarz z Panem moim! Zdawało mi się, że padnę martwy od mocy ducha jego i nie śmiałem podnieść oczu na jego oblicze. Dostrzegł mój strach i przytulił mnie do łona...
Urwał nagle pod wpływem wzruszenia. Głos mu drżał od wspomnienia przeżytej grozy, drżał z zimna, a łzy płynęły mu po policzkach.