Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/503

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przygnębiona milczała długo, wkońcu jednak rzekła:
— Był tu jakiś człowiek do ciebie, zdaje się ten sam, który cię już raz nie zastał.
— Któż to, Betty?
— Nie wiem. Jakiś obcy, a Angelika nie zna go również.
Jakby zbudzony teraz dopiero zwrócił się ku niej.
— Nie zna go, powiadasz? Jakież to dziwne...?
— Czemu dziwne, Emanuelu? Wszakże nieraz przybywali tu do ciebie ludzie nieznani.
— Ach tak... prawda!
Pani Betty chciała wyczytać coś pewnego z jego twarzy i zyskać potwierdzenie przeczuć co do niepomyślnej treści listu. Ale Emanuel był wprawdzie bardzo blady i głęboko wzruszony, nie widać było po nim jednak przygnębienia, jeno uroczysty, podniosły nastrój.
Z błyskiem nadziei pomyślała, że może uczyniła pomyłkę.
— Wyszedłeś dziś bardzo wcześnie, — mówiła dziewczyna. Czy dobrze spałeś w nocy?
Skinął mechanicznie głową, nie słysząc jej wcale, i siedział dalej, oparłszy policzek na jednej dłoni, drugą zaś ująwszy laskę.
— Powiedz mi, Betty, — ozwał się nakoniec tonem, jakby mówił napoły do siebie — powiedz mi, czy pamiętasz godziny zmierzchu, z dawnych czasów, gdyśmy jeszcze byli dziećmi?
— Godziny zmierzchu?
— Tak... musisz pamiętać. Matka siadywała w fotelu, w zielonym gabinecie, gdzie padało z ulicy światło latarni, my zaś wokół na stołkach, lub na ko-