Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/498

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Siedziała długo jeszcze po jego odejściu z motkiem na kolanach, z głową opartą na dłoni, zapatrzona w pustą izbę. Czerwonawa poświata zetlonego knota padała na jej ostro zarysowaną twarz, czyniąc wyrazistszemi i surowszemi jeszcze cienie wokół ust i zapadłych oczu.
Słowa tkacza, dotyczące dzieci, zbudziły w jej sercu ponownie troskę macierzyńską i wyrzuty sumienia. Mimo to była zupełnie pewną siebie. Przechodziła myślą wszystkie te kwestje, które ją absorbowały w ciągu całego lata, a ze zdwojoną siłą trapiły dniem i nocą po ostatnim liście Emanuela. Pytała się w duchu, czy dzieci, a zwłaszcza Sigrid, gdy wróci, nie znudzi się rychło życiem wiejskiem i nie zatęskni do ruchliwości szerokiego świata? Tak, niezawodnie. Zło stało się już i byłoby podwójnym grzechem wobec dzieci wyrywanie ich z gleby, w którą już zapuściły korzenie. Nie dało się już naprawić to, czem zgrzeszyła w momencie oszołomienia, dając córki ze swych rąk. Jedyną rzeczą, jaką dla nich uczynić mogła, było chronienie samej siebie, by im zostać mogła ostatnią ucieczką, na wypadek rozbicia się łodzi, w której płynęły. Któż wie, co się stanie? Może chwila ta bliską była nawet!
A Emanuel? Nigdy nie stali dalej od siebie niż właśnie teraz. Z listów widziała, że spodziewa się ją znaleźć taką, jaką była przy rozstaniu. Nie wiedział nic o tem, co przeżyła tam, daleko, nad pełnem morzem, w krainie Skallingów, pośród ludzi silnych i prostych. Nie wiedział też nic, co w niej zaszło w ciągu długiego roku opuszczenia, kiedy to odnalazła samą siebie. Nie znał owego uczucia wstydu, wywołanego rozpamiętywaniem