Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/495

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I dziś myśli jej były trwożne i niespokojne. Łomot bramy i świst wichru po dachu zbudziły w niej wspomnienie innej, równie burzliwej nocy... z przed dwu lat, kiedyto syn jej położył się do łóżka, by zeń już nie wstać. Była wówczas również sama z troskami swemi. Pamiętała to dobrze. Siedziała w wielkiej sali, otwarłszy drzwi do sypialni, by lepiej słyszeć okrzyki dziecka, jakie wydawało przez sen. Emanuel wrócił około jedenastej. Wszedł wesoły, wyprostowany, piękny, w długim, przemokłym płaszczu ze zgaszoną przez wiatr latarnią i laską w ręku. Zapamiętała to dobrze, bowiem była to ostatnia noc ich współżycia, w ciągu której zaznali trochę pokoju i szczęścia. Od tej chwili zaczął się rozpad. Ze śmiercią chłopca stracił Emanuel radosną nadzieję, a raczej pewność bezwzględną, że mu towarzyszy błogosławieństwo boże, co go ratowało dotąd we wszelkich przeciwnościach.
Trzymając motek przędzy w rękach, podniosła głowę, nadsłuchując.
Cóż to? Ktoś otwierał bramę podwórza... A może jeno wiatr oderwał klapę bramy?... Nie... Posłyszała ostrożne stąpanie idącego nie w chodakach, ale butach.
Zbladła.
— To Emanuel! — błysło jej w myśli.
Wstała i czując, że się chwieje, ujęła poręcz krzesła. On szedł rzeczywiście... Słyszała go na schodach... wreszcie zapukał.
Nie, widzieć go nie chciała, nie miał do tego prawa!...
Ktoś podniósł w tej chwili po cichu w górę klamkę i w otworze półotwartych drzwi ukazały się głowa i piersi tkacza Hansena.