Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dzień dobry! — odrzekła spokojnie.
— Ano prawda! — przyznał uczuwszy chęć do śmiechu — Zrobiło się trochę późno... czyli wcześnie... he, he. Ale wiesz, ten Mortensen to w grze zaciekły pies.
Nie odpowiedziała, zamknęła tylko ciężko oczy, ale otwarła je ponownie i rzekła:
— Był konny posłaniec od Andersa Jensena z Egedetu. Obiecałeś zbadać chorą jego krowę.
— Ja? zawołał czerwony jak burak, starając się patrzyć śmiało w oczy żony — Nic o tem nie wiem! Musiała zajść pomyłka!
Ale ona ciągnęła dalej spokojnie:
— Posłaniec dał jeno znać, żeś już niepotrzebny, bo krowa zdechła. Także nie masz poco fatygować się tam w przyszłości, powiedział na końcu posłaniec.
Aggerbölle zamilkł. Wargi mu drżały, nabrzmiały żyły na czole. Stał oparty o łóżko, zgnębiony, ze spuszczonemi oczyma. Po chwili wyprostował się, drżącym jakby od zimna ruchem, musnął dłonią zwichrzone włosy, podszedł pewnym krokiem do łóżka żony i podał jej prawą dłoń.
— Oto moja ręka, Zofjo! Ta noc byla ostatnią, w której miałem karty w ręku. Tym razem możesz mi w pełni zaufać. Przysięgam ci, że od dnia dzisiejszego będę innym człowiekiem! Czy słyszysz, Zofjo? Możesz mi zaufać... od dziś możesz mi zaufać!
Powtarzał to raz po raz, a łzy cisnęły mu się do oczu.
— Przysięgam, że wszystko znów będzie dobrze. Odpłacę ci, Zofjo, wynagrodzę ci wszystko, co wycierpiałaś, nagrodzę każdy dzień smutku.