Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/455

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ochronić Emanuela od ustawicznych dokuczań Ranghildy.
— Ojciec— ciągnęła dalej — nie mógł się nigdy pogodzić z tem, by Emanuel został teologiem. Nie jest, niestety, zbyt religijny i chciał mieć syna prawnikiem. Ale Emanuel przyrzekł to matce i to od początku, jak twierdził mąż mój, spaczyło ich stosunek. Ojciec jest przesadnie zasadniczy, a Emanuel do uległych też się nie zalicza, o ile idzie o jego wierzenia.
— Masz rację... Wiesz, idąc tu rozmawialiśmy o twym bracie z pastorem Petersenem, który przypuszcza, że Emanuel miał pewien cel, lokując się tu na lato.
— Cel? Jakiżto cel? — spytała pani Betty, podnosząc głowę.
— Chce, zda się, nawiązać ponownie stosunki ze swymi dawnymi towarzyszami tu i z tamtej strony fiordu. Nie znalazł widać tego, czego się spodziewał w Kopenhadze.
— O czemże to mówisz?
— Droga Betty, nie bądźże tak zaraz uroczysta. Wiem z własnego doświadczenia jak to niemiło, gdy po powrocie ze wsi, gdzie się było osobą pierwszą, człowiek czuje się w mieście zapoznanym i niedocenionym.
Pani Betty odrzekła drżącym nieco głosem:
— Brat mój spędził półtora roku w stolicy dla celów własnego rozwoju duchowego. Nie należy podsuwać mu żadnych ambitnych zamiarów.
— Nie czynię tego wcale, droga Betty! Musisz atoli przyznać, że stosunki w waszej rodzinie panujące wywołują zdziwienie...
— Co przez to rozumiesz?