Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/449

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziękujemy tedy! — zawołała Ranghilda, kłaniając się uroczyście Emanuelowi — Proszę wierzyć, panie Hansted, żem pana już kilka razy błogosławiła, zwłaszcza pierwszej nocy znalazłszy mysz w łóżku. Musiało panu huczeć w uszach strasznie.
Emanuel drgnął lekko na te słowa. Przez ciąg żartobliwej rozmowy oczy jego wędrowały ciągle pomiędzy Petersenem, a Ranghildą. Teraz atoli opanował się i spojrzał surowo na rozbawioną pannę.
— Zapomina pani — rzekł poważnie, — że, obierając tę miejscowość na letni pobyt, nie miałem powodu liczyć się z jej upodobaniami. Nie wiedziałem i przypuścić nawet nie mogłem, by pani na serjo miała aż tu przybyć w odwiedziny do siostry mojej. Co więcej, gdy raz była mowa o tym moim pomyśle, stanowczo odradzałem pani tę wycieczkę...
— Wszystkiego mi pan zawsze odradza! — przerwała z widocznem zniecierpliwieniem i obróciła się do reszty towarzystwa — Wszak prawda, pastorze Petersen, że gdyby pan Hansted władał światem, nosilibyśmy do śmierci w ustach mleczne zęby...
Petersen pogroził jej palcem.
— Jest pani złośliwą osóbką! — powiedział, chwiejąc głową, potem zaś przybrał poprzednią postawę, przypominającą średniowiecznych świętych. Ale po czarnym jego surducie tańczyły wesoło kółka słonecznych promieni, a wokół głowy, barwy oślej sierci, ułożyły się gałązki jabłoni, tworząc coś w rodzaju wianka, tak że przypominał psotnego, w bachusowej służbie posiwiałego satyra.
Ostrzegam pana, panie kolego, przed panną Tönnesen! — powiedział Emanuelowi — Miota na pana oszczerstwa straszne. Od czasu przyjazdu ra-