Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/445

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak! Ku zgorszeniu dzieciom świata! Słowa te matka podkreśliła... Prawda, że warte są zapamiętania? Gdy oszołomi nas gadanina ludzi i zaczynamy bać się własnej wiary naszej i pytamy sami siebie, czy świat nie ma może słuszności, czy to, co czynimy, nie jest może szaleństwem, wówczas bardzo dobrze nam zrobi, gdy przypomnimy sobie owego nabożnego człowieka z Judei, który tak głęboko rozumiał istotę miłości bożej... Któż to jednak nadchodzi? — przerwał sobie sam na widok dwu osób, damy w białej sukni z białą parasolką i czarno ubranego mężczyzny w szerokim, słomkowym kapeluszu.
— Co? — spytała pani Betty, podnosząc głowę — Ach, to Ranghilda Tönnesen!
— Tak! Poznaje ją! —odparł i w tej chwili przez twarz jego przemknął cień niepokoju — Któż to jej towarzyszy?
— Nie wiem... Ach tak... wydaje mi się, że to pewnie pastor Petersen.
— Czy Petersen tu mieszka?
— Zapewne. Nawet bardzo możliwe. W ostatnich czasach, jak spostrzegłam, są ciągle razem.
— A, tak? — powiedział, niepewnym jakby głosem — Pastor Petersen jest podobno wielkim lubownikiem kobiet. Czy sądzisz, że tu wstąpią?
— Prawdopodobnie.
Emanuel zawahał się na chwilę. Radby był pozostawić gości samej Betty. Ale poznali go już z oddali, dama zaczęła powiewać parasolką, zaś mężczyzna machał kapeluszem.