Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/422

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znaczenia, gdzie go nie czeka żadna radość, ni niespodzianka.
Nagle ukazała się ponad rąbkiem fartucha, nakrywającego kolana podróżnych, różowa twarzyczka dziecięca... po chwili druga podobna, a w ślad za nią mała, krągła rączyna z rozczapierzonemi palcami, usiłująca schwytać spadające krople wody. Wydało się, że nagle wyjrzały z trumny dwie anielskie główki, których oczka lśniły, a z ust wybiegały okrzyki zachwytu, ile razy powóz mijał dom, przy którym pasło się nad rowem kilka owiec.
Starsza dziewczynka obróciła się w głąb i zawołała porywczo:
— Ojcze! Ciociu! Popatrzcież!...
Droga skręcała i opadała w dół, przez co w otworze budy zamajaczył widok rozległego pastwiska, płaskiego, jak woda, leżącego pośród jałowych zboczy. Stąd dostrzec było można poprzez zasłonę deszczu, na zielonej równi wieś Sandingę, o dużych, żółto malowanych zagrodach chłopskich i starym kościele z okrąglaków kamiennych. W pobliżu wznosiły się czerwone mury słynnego uniwersytetu miejscowego. Ogromny kompleks budynków czynił naprawdę imponujące wrażenie i wzbudzał w widzu myśl, że patrzy na jakiś wielki zakład państwowy, czy rządowy, czem szkoła ta do pewnego stopnia teraz już była.
Zbliżało się południe. Z wszystkich kominów wsi buchał kłębami brunatny dym, nisko pełzając po strzechach, a od domów dochodziło masowe gdakanie kur i kaczek, czekających jadła u drzwi kuchennych. Pojazd wtoczył się wreszcie w wieś, ale nie było widać ni jednego człowieka, jakby wszyscy wymarli, tylko od strony szkoły dolatywał chóralny,