Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie wiedział poprostu żaden, czy ma chodzić na nogach, czy na głowie! A ja sobie w duchu myślałem zawsze, że to coś jak choroba, która minie, byle jej zostawić dość czasu do wyjścia z ciała. I cóż powiecie? Oto choroba mija, my zaś w czasach ostatnich zaczynamy dochodzić do przekonania, że pora skończyć z tą błazeńską komedją, w którą zostaliśmy wciągnięci przez naszą głupotę... Tak się ma rzecz nawet we własnej naszej gminie... Czyż nie prawda, przyjaciele?
— Tak! Tak! Słusznie, święta prawda! — zahuczeli Skibberupacy.
Emanuel stał w ostatnim rzędzie. Mimo, że walczył z sobą i przypominał sobie słowa o nastawianiu drugiego policzka, gdy się zostanie w jeden uderzony, nie mógł powstrzymać gniewu, a godność osobista nakazywała podjąć walkę. Nie wiedząc, co czyni, rzucił się ku kurhanowi, ale w tejże chwili chwyciła go za ramię Hansina, mówiąc:
— Chodźmy stąd!
— Tak... tak... chodźmy! — powtórzył.
Odszedł szybko, pochylając głowę, a w uszach tętniły mu szyderstwa tkacza i okrzyki pochwalne jego zwolenników.
W drodze ku wybrzeżu dostał silnego ataku płaczu, tak że musiał siąść w rowie przydrożnym, a Hansina ocierała mu zimny pot z czoła. Anna poszła za nimi i przerażona zatrzymała się o kilka kroków. Gdy atak minął podeszła do niej Hansina i rzekła, podając jej rękę:
— A więc rzecz ułożona? Napiszę ci...
— Myślisz tedy o tem na serjo, Sino? Nie mogłam uwierzyć, gdym usłyszała.