Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/376

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niedowierzał mu od pierwszej zaraz chwili, a zgoła przeciwna, szczera i otwarta dusza jego znieść nie mogła dziwnej skrytości i podstępności tego człowieka. Zwłaszcza w czasach ostatnich czuł się wobec niego niepewnym. Pewny był, że Hansen zamierza go wprost zaatakować osobiście, nie mógł atoli wydobyć na światło, co przed nim skrywa.
Pozdrowili się bez słowa uściśnieniem ręki i przystanęli, każdy po innej stronie drogi.
— Cóż tam nowego? — spytał Emanuel, by coś wogóle powiedzieć.
— Ano zawsze coś się dzieje! — zauważył tkacz, którego wielkie, czerwone ręce tkwiły jak zwykle w ciasnych, ceratowych manszetach. Spojrzał po polach i dodał: — Tylko nie zawsze dobrze się dzieje...
Z tonu tych słów wywnioskował Emanuel, że tkacz ma jakąś hiobową wieść.
— Mogę cię zresztą kawałek podprowadzić! — powiedział Hansen — Nie spieszno mi dzisiaj wcale.
Szli milcząc, a wreszcie tkacz podjął znowu:
— Nie spodziewałem się, że cię spotkam tak daleko od domu, Emanuelu. Widziałem przed chwilą wózek doktora Hassinga, jadący w stronę Vejlby, a niema, o ile wiem, nikogo chorego u nas.... hm.... hm...
Emanuel zmilczał. Nie po raz to pierwszy musiał słuchać kpinek z powodu swej bytności u Hassingów.
— To wcale obrotny człowiek, na swój oczywiście sposób, ten Hassing... ot tak, z pozoru przynajmniej... nieprawdaż? — sondował dalej z niewinną miną tkacz.
— A tak... tak... — mruknął z roztargnieniem Emanuel.