Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poły zamarłych, chorych duchowo oraz fizycznie uwstecznionych, których wieś jedynie ożywić i uzdrowić może. Dzieje się to podobnie jak z naszą poczciwą, cierpliwą ziemią duńską, która śle ustawicznie złote ziarno czerwonym dachom pustyni miejskiej, a otrzymuje z powrotem nawóz.
Roznamiętnił się własnemi słowy, a jednocześnie natchnienie jego przybrało cechy świadomego krasomówstwa. Wyglądał doskonale na tle pięknego pokoju z rozwianemi włosami i pozłocistą brodą, rozgrzany wykładem, winem i własnym zapałem. Miał wyraz proroczego uniesienia, a światła jadalni zapaliły na jasno-niebieskich źrenicach jego lśniące punkciki.
Gdy skończył, nastało milczenie. Przerwał je doktór, który rzekł, zwracając się do panny Ranghildy:
— Cóż pani na to? — spytał — Czy pani może weźmie udział w dyskusji?
Wyprostowała się z pewnym wysiłkiem i odparła:
— Podzielam pogląd pastora Hansteda.
— Jakto? — zdziwili się wszyscy — Pani też? — zaś wuj Joachim zawołał, kazawszy sobie poprzód siostrze powtórzyć co powiedziała panna Ranghilda: — Widział też kto coś podobnego! — i załamał rozpacznie ręce nad głową.
— Tak! — potwierdziła — Zgadzam się, że w kraju takim jak nasz... o długiej, ciemnej zimie, o okropnych warunkach bytu, w tej naszej ukochanej ojczyźnie, którejby nie należało, podobnie jak i reszty północy, wcale cywilizować... ale zostawić w stanie pierwotnym, niby drugą Grenlandję, gdzie się jedzie latem polować i łapać ryby... Ach, cóż to chciałam powiedzieć...?